Oniemiałam. Byłam zszokowana. Nie mogłam przemówić. Jeszcze nigdy się tak nie czułam po obejrzeniu musicalu, ale muszę przyznać, że „La La Land” wyróżnia się na tle czasem zbyt prostych filmów z muzyką w roli głównej. Długie miesiące oczekiwania opłaciły się.
W dzisiejszych czasach biegniemy tak szybko przed siebie, że nie mamy czasu, żeby usiąść i pomyśleć, czego tak naprawdę chcemy. Marzenia są dla większości z nas romantycznym chodzeniem z głową w chmurach, a to zajęcie nic nie wnosi do rzeczywistości. Moim zdaniem jednak marzenia łatwo przekuć w cele, co właśnie robią główni bohaterowie filmu. Mają odwagę otwarcie marzyć, a chęć wzbogacenia się schodzi na dalszy plan, co w erze cynizmu jest godne podziwu. Mimo porażek, podnoszą się, a pasja, z jaką Ryan Gosling, odtwórca roli pianisty Sebastiana opowiada o jazzie jest tak autentyczna, że aż czuć ją w powietrzu sali kinowej.
Mimo to sukces też ma swoją cenę. Czasem musimy stracić coś, co kochamy, żeby poświęcić się w pełni temu, co daje nam spełnienie. Bardzo podoba mi się też to, że w tej produkcji szczęśliwe zakończenie jest bardziej złożonym pojęciem. Bo tak naprawdę żyjemy długo i szczęśliwe dopiero wtedy, gdy podejmiemy zgodną z naszymi uczuciami decyzję, a jak się to wszystko potoczy zależy od tego, czy będziemy kurczowo trzymać się przeszłość czy pogodzimy się z tym, co mamy. W produkcji podoba mi się też to, że uczucia postaci dojrzewają w trakcie akcji, a „miłość od pierwszego wejrzenia” jest mitem dla jej twórców, choć między odtwórcami pary głównych postaci, Emmą Stone i Ryanem Goslingiem czuć chemię.
Muszę przyznać, że dzięki „La La Land” poczułam się jakbym przeniosła się w czasie do Złotej Ery Swingu. Uwielbiam jak muzyka łączy się z obrazem, a tym razem słyszałam płynący niczym roztopiona, gorąca czekolada jazz i wesoły swing w najlepszym wydaniu, co sprawiło, że oderwałam się na chwilę od rzeczywistości. Szczerze mówiąc już dawno nie oglądałam musicalu z piosenkami stworzonymi na rzecz filmu, dlatego tym bardziej nie mogłam się nacieszyć ich dźwiękami. Moje serce najbardziej skradły utwory "Lovely night”, który jest dla mnie hołdem dla twórczości takich osobistości jak Gene Kelly czy Frank Sinatra, a „Another day in the Sun” od jakiegoś czasu dodaje mi bardziej energii niż kawa.
Tak naprawdę film pod wieloma względami odnosi się do klasycznych musicali takich jak „Deszczowa piosenka” czy „West Side Story”. Przenikanie scen, choreografia i niektóre sceny przypominają te sprzed lat. Musical świetnie upamiętnienia czasy, gdy ludzie byli oczarowani dźwiękami saksofonu, a muzyka elektroniczna nie była nikomu znana.
„La La Land” wyróżnia się na tle dzisiejszych musicali tym, że przez cały czas zaskakuje. Aktorzy są autentyczni w swoich rolach, a film ani przez moment nie przypomina napisanej w pośpiechu lekkiej, łatwej i przyjemnej komedii, tylko zmusza nas do pomyślenia, czym są marzenia i do czego może doprowadzić ich spełnienie.
A na koniec zapraszam Was do przesłuchania najbardziej pobudzającej piosenki na świecie ;-)
Jak myślicie, czy "La La Land" zasługuje na Oscara?
Komentarze
Prześlij komentarz